Niemoc twórcza, brak chęci, brak motywacji, no i brak najważniejszego - czasu. Dlatego zniknęłam. Ale widzę, że nie tylko ja. Zauważyłam tendencję do braku nowych postów w całej blogosferze. Pochłonęło nas życie, i dobrze, bo i tak za dużo czasu spędzamy w wirtualnym świecie.
A dziś, mimo braku czasu (post piszę na komórce, z Rudzikiem przy piersi), wracam do bloga, bo jest mi źle. Jest mi cholernie źle i mam kryzys. Zresztą, ten stan trwa już od jakiegoś czasu. Jestem zmęczona. Dziś Rudzik kończy 9 miesięcy, a pochłania mój czas bardziej, niż gdy był noworodkiem. Lęk separacyjny to u niego level hard, do tego stopnia, że wpada w histerię, jak przechodzę z salonu do kuchni, które to pomieszczenia są de facto jednym, oddzielonym wyspą. Najchętniej byłby tylko na rękach. Nie mogę nic ugotować, bo łapie się nogawek moich spodni i płacze. Drzemki w dzień tylko przy piersi, ewentualne na spacerze, czyli znów nie jest mi dane usiąść, chyba że z nim na rękach. Każda próba odłożenia go do łóżeczka kończy się płaczem, jak tylko robię krok w stronę drzwi pokoju. Nie mogę odpocząć nawet wieczorem, bo jak nakarmię i położę Rudzika, idę do Rysia, żeby mu poczytać i pobyć z nim przed snem. Na dół schodzę po 21, po to, żeby ogarnąć syf po kolacji (piszę dosadnie, bo tak to przy blw wygląda), i jakoś koło 22h Rudzik się budzi i domaga piersi. Tata nie jest w stanie go wtedy uspokoić, zresztą ja bez piersi też nie. Udaje mi się go położyć może na godzinę, dwie, w tym czasie raptem udaje mi się wypić herbatę i wziąć szybki prysznic, po czym Rudzik znów się budzi. Biorę go wtedy do siebie do łóżka. I tyle z czasu dla siebie, o czasie dla męża nawet nie wspomnę.
A propos blw, jedzenie to kolejny trudny temat. Rudzik zaczął coś tam jeść jakiś miesiąc temu, ale nie trwało to długo. Po jednym kroku w przód mamy dwa w tył. Nie je prawie nic poza moim mlekiem. Spędza mi to sen z powiek. Mamy skierowanie na badania krwi, żeby sprawdzić poziom żelaza, bo skąd on niby ma to czerpać, jak do brzuszka trafiają znikome ilości jedzenia? Łyżeczka jest na nie, kawałki lądują na podłodze, zupy z kubka na ścianie, a także z lubością są rozsmarowywane na tacce. I wisienka na torcie - Rudzik ma chyba alergię na jajka. Staję na rzęsach, żeby coś mu ugotować, pożywnego, zdrowego, bez jajek, gęstego odżywczo, a potem prawie płaczę, jak wszystko zjada pies, z podłogi...
I jeszcze jestem sama. Dzień w dzień. Mama daleko, jakoś nie kwapi się do odwiedzin. Czasem dzwonię, ale często nie może gadać, bo akurat jest u bratowej na kawie...Więc ja kolejny dzień, kolejny miesiąc, piję tę kawę w samotności. Wszędzie mam daleko, więc rzadko jeżdżę na spotkania dla mam. Dużo jest tego we Wrocławiu, ale dla nas to cała wyprawa, poza tym, wolałabym spotykać się z kimś, kogo znam, z kim mogę pogadać na różne, czasem intymne tematy, a nie z grupą obcych kobiet.
Więc tak to wygląda. I być może będę pisać częściej, bo chyba znów potrzebuję terapii, jaką był dla mnie blog.
Żeby zakończyć trochę bardziej optymistycznie, bo mimo wszystko mam się z czego cieszyć, napiszę, że chłopcy są cudowni. Ryś wkroczył w etap "a dlaczego?" i wspaniale nam się dyskutuje 😉
czwartek, 17 października 2019
sobota, 27 lipca 2019
Tu i teraz
I nadszedł ten moment, kiedy post piszę na komórce. Z góry więc przepraszam za jego ułomność, a korektę postaram się zrobić, jak dane mi będzie zasiąść do komputera (nigdy?).
W głowie mam wiele tematów, na które chciałabym popisać, brakuje mi tego, ale czasu jak na lekarstwo. W tym momencie w ciągu dnia stać mnie na zjedzenie śniadania, wypicie kawy i opróżnienie zmywarki. Resztę wypełnia ptaszek zwany Rudzikiem. Czy to tzw hajnid? Chyba nie, jego zachowanie nie do końca zgadza się z definicją high need baby. To taka huba, cycuś mamusi, jak zwał tak zwał. Grunt, że mama musi być. Wi fi musi mieć zasięg, inaczej jest tragedia, koniec świata i histeria. Mamoza taka. Rudzik zasypia zawsze przy karmieniu i potrafi spać na mnie 2-3 godziny. Po takim seansie jestem cała sztywna i tyłek mnie boli od siedzenia. Za to FB mam przejrzany wzdłuż i wszerz, książki lecą jedna za drugą, a ostatnio wciągnęłam się w Wielkie kłamstewka. A teraz doszło też pisanie posta. Tyle rzeczy można zrobić przy karmieniu!
Nie myślcie, że nie próbowałam go odkładać. Oj, próbowałam, nie raz, nie dziesięć razy. Nie da się. Moje dziecko ciągle jest nieodkładalne. I dobra, tak będzie, nie przeszkadza mi to, mimo jasnej krytyki mojej mamy. To minie przecież, i już wiem, że będę za tym tęsknić.
No i właśnie, cycuś. Cycuś jest najlepszy. Słodki, ciepły i smaczny. Woda jest be, aż buzię wykręca. Cukinia to zuo, a batat to już w ogóle. Jednym słowem, nijak idzie nam rozszerzanie diety. Myślę sobie, że to początki i będzie lepiej. Rudzik siedzi tylko podtrzymywany, więc nie do końca widzę u niego oznaki gotowości do jedzenia innych rzeczy niż mleko, mimo skończonych 6 miesięcy. I znów, nie przeszkadza mi to. Nie spieszymy się. Mamy czas. Nie chcę na razie podawać słoiczków, od początku lecimy z blw.
Z czego to wynika? Przy Rysiu tak mi się spieszyło. Tak czekałam na ten "magiczny" moment, kiedy w końcu będę mogła mu podać tę marchewkową papkę. Fakt, że mniej wtedy wiedziałam, ale też jakoś wszystko chciałam przyśpieszyć. Teraz jest odwrotnie, patrzę, jak chłopcy szybko rosną, jak z noworodków zmieniają się w raczkujące niemowlęta, a z niemowląt w rezolutnych żłobkowiczów. I tym razem chcę to spowolnić. Chcę jak najdłużej cieszyć się ich beztroską, swobodą, radością życia. Do czego ten pęd? Po co nam to? Wolałabym zatrzymać te chwile, kiedy Ryś mówi swoje pierwsze "tocham", do brata oczywiście. Kiedy śmiejemy się do rozpuku całą czwórką. Kiedy Rudzik cały aż chodzi z radości, gdy starszy brat wraca ze żłobka. To tu i teraz liczy się najbardziej. Dziś kończę 37 lat. Jak patrzę na te dwie cyferki, to zastanawiam się, jak to możliwe. Czuję się tak młodo, a czas płynie. I wszystko mija. Więc korzystajmy z tego, co mamy w danej chwili, bo, jak mówi mój mąż, nasze dzieci tylko raz są w tym wieku. Dlatego pozwalam, by ta moja huba korzystała ze swojego drzewa ile chce. A ta druga huba, trochę większa, niech czuje, że zawsze jesteśmy w 100% dla niego.
Jutro wielki dzień - chrzcimy Rudzika. A za tydzień zabieramy maluchy do Francji. Będzie wesoło 😊
W głowie mam wiele tematów, na które chciałabym popisać, brakuje mi tego, ale czasu jak na lekarstwo. W tym momencie w ciągu dnia stać mnie na zjedzenie śniadania, wypicie kawy i opróżnienie zmywarki. Resztę wypełnia ptaszek zwany Rudzikiem. Czy to tzw hajnid? Chyba nie, jego zachowanie nie do końca zgadza się z definicją high need baby. To taka huba, cycuś mamusi, jak zwał tak zwał. Grunt, że mama musi być. Wi fi musi mieć zasięg, inaczej jest tragedia, koniec świata i histeria. Mamoza taka. Rudzik zasypia zawsze przy karmieniu i potrafi spać na mnie 2-3 godziny. Po takim seansie jestem cała sztywna i tyłek mnie boli od siedzenia. Za to FB mam przejrzany wzdłuż i wszerz, książki lecą jedna za drugą, a ostatnio wciągnęłam się w Wielkie kłamstewka. A teraz doszło też pisanie posta. Tyle rzeczy można zrobić przy karmieniu!
Nie myślcie, że nie próbowałam go odkładać. Oj, próbowałam, nie raz, nie dziesięć razy. Nie da się. Moje dziecko ciągle jest nieodkładalne. I dobra, tak będzie, nie przeszkadza mi to, mimo jasnej krytyki mojej mamy. To minie przecież, i już wiem, że będę za tym tęsknić.
No i właśnie, cycuś. Cycuś jest najlepszy. Słodki, ciepły i smaczny. Woda jest be, aż buzię wykręca. Cukinia to zuo, a batat to już w ogóle. Jednym słowem, nijak idzie nam rozszerzanie diety. Myślę sobie, że to początki i będzie lepiej. Rudzik siedzi tylko podtrzymywany, więc nie do końca widzę u niego oznaki gotowości do jedzenia innych rzeczy niż mleko, mimo skończonych 6 miesięcy. I znów, nie przeszkadza mi to. Nie spieszymy się. Mamy czas. Nie chcę na razie podawać słoiczków, od początku lecimy z blw.
Z czego to wynika? Przy Rysiu tak mi się spieszyło. Tak czekałam na ten "magiczny" moment, kiedy w końcu będę mogła mu podać tę marchewkową papkę. Fakt, że mniej wtedy wiedziałam, ale też jakoś wszystko chciałam przyśpieszyć. Teraz jest odwrotnie, patrzę, jak chłopcy szybko rosną, jak z noworodków zmieniają się w raczkujące niemowlęta, a z niemowląt w rezolutnych żłobkowiczów. I tym razem chcę to spowolnić. Chcę jak najdłużej cieszyć się ich beztroską, swobodą, radością życia. Do czego ten pęd? Po co nam to? Wolałabym zatrzymać te chwile, kiedy Ryś mówi swoje pierwsze "tocham", do brata oczywiście. Kiedy śmiejemy się do rozpuku całą czwórką. Kiedy Rudzik cały aż chodzi z radości, gdy starszy brat wraca ze żłobka. To tu i teraz liczy się najbardziej. Dziś kończę 37 lat. Jak patrzę na te dwie cyferki, to zastanawiam się, jak to możliwe. Czuję się tak młodo, a czas płynie. I wszystko mija. Więc korzystajmy z tego, co mamy w danej chwili, bo, jak mówi mój mąż, nasze dzieci tylko raz są w tym wieku. Dlatego pozwalam, by ta moja huba korzystała ze swojego drzewa ile chce. A ta druga huba, trochę większa, niech czuje, że zawsze jesteśmy w 100% dla niego.
Jutro wielki dzień - chrzcimy Rudzika. A za tydzień zabieramy maluchy do Francji. Będzie wesoło 😊
poniedziałek, 1 lipca 2019
O Rysiu
Dziś, pierwszy raz od długiego czasu, mam nieco wolniejszy wieczór. Wahałam się między napisaniem tego posta, a złożeniem wniosku 500+. Ale ponieważ ostatnio bardzo zaniedbałam bloga, wniosek będzie musiał poczekać:)
Dzieci śpią, mąż uciekł na team event, a ja siedzę i się relaksuję. Nie żebym przy nim nie mogła, ale dziś wyjątkowo dobrze mi samej. Łatwiej będzie mi się skupić i napisać Wam kilka słów o Rysiu. A właściwie o małym Ryszardzie.
Czas tak szybko mija, mam wrażenie, że dopiero przywieźliśmy go do domu, a tu proszę, mam w domu małego kawalera. Wydaje mi się, że wchodzimy na wyższy level i to z zawrotną prędkością. Ryś jest coraz bardziej samodzielny. Sam idzie myć rączki, sam otwiera lodówkę i mówi, na co ma ochotę, sam wchodzi do auta, ubiera buty, rozbiera się. Już dawno pożegnaliśmy smoczek, powoli żegnamy pieluchę (tu akurat opornie nam idzie, ale nie mam ciśnienia), w ostatnich dniach śpi w otwartym łóżeczku, bez szczebelek, które sam zaczął demontować. Taki dorosły chłopczyk mi się robi.
Zrobił się też bardziej czuły, chętniej się przytula, zwłaszcza do brata. Całuje go w nóżki, w czoło, głaszcze po główce, jest naprawdę bardzo troskliwy i uwielbiam na nich patrzeć, rozczula mnie to bardzo.
Oczywiście ma też drugą twarz, bywa bardzo niesforny i dużo energii wkładamy w to, żeby zapanować nad jego emocjami. Ja wiem, że to dwulatek, ale naprawdę zastanawiam się, czy wszystkie dzieci w tym wieku tak się zachowują, czy tylko mój syn. Czasem jest nam trudno, nerwy mamy napięte jak postronki, cały czas staramy się reagować na jego złe zachowanie w duchu pozytywnej dyscypliny, ale bywa, że po prostu nie dajemy rady. Bo Ryś jest zupełnie głuchy na słowo "nie". Możemy sobie powtarzać do woli, i tak zrobi swoje. Zawsze. Tłumaczymy mu, że pewnych rzeczy nie wolno, że nie wszystkim można się bawić, że pewne rzeczy są niebezpieczne, a i tak najfajniejszą zabawką pozostaje robot kuchenny, moja prostownica do włosów, blender, toster itp. Tak naprawdę już to olewam i pozwalam mu się tym bawić, pod warunkiem, że nie próbuje podłączyć całej tej menażerii do gniazdka. Bo zdarzało się.
Bardzo lubi pomagać mi w ogrodzie. Bierze konewkę i podlewa. Podpatruje mnie i naśladuje. Czasem rodzi to zabawne sytuacje. Pewnego dnia zaobserwował, jak wyrywam chwasty w ogródku ziołowym, gdzie mam lawendę, bazylię i rozmaryn. Więc jak tylko skończyłam i weszłam na chwilę do domu, to Ryś zabrał się do roboty. I był z siebie taki dumny, z takim przejęciem wołał "mama pać!", że nie byłam w stanie się gniewać, jak zobaczyłam wyrwane krzaczki rozmarynu...Wszystkie.
Jakiś czas temu zaczął w końcu mówić. Idzie mu coraz lepiej, choć mówi bardzo niewyraźnie. No i mówi w dwóch językach, co jest dla nas kłopotliwe, bo nie zawsze go rozumiemy. Ja jestem nastawiona na polski, i spodziewam się, że w tym języku będzie się do mnie zwracał. Ale właśnie, ja się spodziewam, a Ryś wybiera sobie słowa, które mu bardziej pasują, które łatwiej wymówić, albo które lepiej zapamiętał. I czasem w głowę zachodzę, co on do mnie mówi, jak na przykład słyszę jakieś "kuto". I ja niby wiem, że to znaczy "nóż", i gdyby powiedział to mój mąż, to nie byłoby to dziwne. Ale jak mówi to Ryś, to jakoś ciężej kojarzę. Zresztą, to samo ma mój mąż, czasem to my sobie nawzajem tłumaczymy, co nasz syn do nas mówi:) Ale tak w ogóle dwujęzyczność jest super.
To chyba tyle na dziś, lecę poczytać. Zapisałam się do naszej wiejskiej biblioteki i okazało się, że jest ona świetnie zaopatrzona, więc mój ukochany Kindle poszedł w odstawkę (no dobra, nie jest mój, ale już dawno został zaanektowany). Aktualnie poznaję Chyłkę. Mroza znam, ale tej serii nie czytałam.
Dzieci śpią, mąż uciekł na team event, a ja siedzę i się relaksuję. Nie żebym przy nim nie mogła, ale dziś wyjątkowo dobrze mi samej. Łatwiej będzie mi się skupić i napisać Wam kilka słów o Rysiu. A właściwie o małym Ryszardzie.
Czas tak szybko mija, mam wrażenie, że dopiero przywieźliśmy go do domu, a tu proszę, mam w domu małego kawalera. Wydaje mi się, że wchodzimy na wyższy level i to z zawrotną prędkością. Ryś jest coraz bardziej samodzielny. Sam idzie myć rączki, sam otwiera lodówkę i mówi, na co ma ochotę, sam wchodzi do auta, ubiera buty, rozbiera się. Już dawno pożegnaliśmy smoczek, powoli żegnamy pieluchę (tu akurat opornie nam idzie, ale nie mam ciśnienia), w ostatnich dniach śpi w otwartym łóżeczku, bez szczebelek, które sam zaczął demontować. Taki dorosły chłopczyk mi się robi.
Zrobił się też bardziej czuły, chętniej się przytula, zwłaszcza do brata. Całuje go w nóżki, w czoło, głaszcze po główce, jest naprawdę bardzo troskliwy i uwielbiam na nich patrzeć, rozczula mnie to bardzo.
Oczywiście ma też drugą twarz, bywa bardzo niesforny i dużo energii wkładamy w to, żeby zapanować nad jego emocjami. Ja wiem, że to dwulatek, ale naprawdę zastanawiam się, czy wszystkie dzieci w tym wieku tak się zachowują, czy tylko mój syn. Czasem jest nam trudno, nerwy mamy napięte jak postronki, cały czas staramy się reagować na jego złe zachowanie w duchu pozytywnej dyscypliny, ale bywa, że po prostu nie dajemy rady. Bo Ryś jest zupełnie głuchy na słowo "nie". Możemy sobie powtarzać do woli, i tak zrobi swoje. Zawsze. Tłumaczymy mu, że pewnych rzeczy nie wolno, że nie wszystkim można się bawić, że pewne rzeczy są niebezpieczne, a i tak najfajniejszą zabawką pozostaje robot kuchenny, moja prostownica do włosów, blender, toster itp. Tak naprawdę już to olewam i pozwalam mu się tym bawić, pod warunkiem, że nie próbuje podłączyć całej tej menażerii do gniazdka. Bo zdarzało się.
Bardzo lubi pomagać mi w ogrodzie. Bierze konewkę i podlewa. Podpatruje mnie i naśladuje. Czasem rodzi to zabawne sytuacje. Pewnego dnia zaobserwował, jak wyrywam chwasty w ogródku ziołowym, gdzie mam lawendę, bazylię i rozmaryn. Więc jak tylko skończyłam i weszłam na chwilę do domu, to Ryś zabrał się do roboty. I był z siebie taki dumny, z takim przejęciem wołał "mama pać!", że nie byłam w stanie się gniewać, jak zobaczyłam wyrwane krzaczki rozmarynu...Wszystkie.
Jakiś czas temu zaczął w końcu mówić. Idzie mu coraz lepiej, choć mówi bardzo niewyraźnie. No i mówi w dwóch językach, co jest dla nas kłopotliwe, bo nie zawsze go rozumiemy. Ja jestem nastawiona na polski, i spodziewam się, że w tym języku będzie się do mnie zwracał. Ale właśnie, ja się spodziewam, a Ryś wybiera sobie słowa, które mu bardziej pasują, które łatwiej wymówić, albo które lepiej zapamiętał. I czasem w głowę zachodzę, co on do mnie mówi, jak na przykład słyszę jakieś "kuto". I ja niby wiem, że to znaczy "nóż", i gdyby powiedział to mój mąż, to nie byłoby to dziwne. Ale jak mówi to Ryś, to jakoś ciężej kojarzę. Zresztą, to samo ma mój mąż, czasem to my sobie nawzajem tłumaczymy, co nasz syn do nas mówi:) Ale tak w ogóle dwujęzyczność jest super.
To chyba tyle na dziś, lecę poczytać. Zapisałam się do naszej wiejskiej biblioteki i okazało się, że jest ona świetnie zaopatrzona, więc mój ukochany Kindle poszedł w odstawkę (no dobra, nie jest mój, ale już dawno został zaanektowany). Aktualnie poznaję Chyłkę. Mroza znam, ale tej serii nie czytałam.
poniedziałek, 24 czerwca 2019
wtorek, 14 maja 2019
Strach
O dzieci. O to, co może je spotkać...
Chcę, żeby moje dzieci, jeśli kiedykolwiek usłyszą "tylko nie mów nikomu", zrobiły dokładnie odwrotnie.
I jako rodzic, obiecuję
zawsze słuchać tego, co mówią
zawsze słyszeć to, czego nie mówią
uczyć wyznaczać granice
szanować sprzeciw i słowo "nie"
ufać im i wierzyć
reagować
nie zostawiać sam na sam z księdzem
Chcę, żeby moje dzieci, jeśli kiedykolwiek usłyszą "tylko nie mów nikomu", zrobiły dokładnie odwrotnie.
I jako rodzic, obiecuję
zawsze słuchać tego, co mówią
zawsze słyszeć to, czego nie mówią
uczyć wyznaczać granice
szanować sprzeciw i słowo "nie"
ufać im i wierzyć
reagować
nie zostawiać sam na sam z księdzem
sobota, 20 kwietnia 2019
Trzy lata, a wieki całe
Dokładnie trzy lata temu napisałam pierwszy post. Jako bezdzietna. Dziś jestem matką dwójki dzieci. Lata świetlne.
Uwielbiam być mamą, uwielbiam być w ciąży. Gdyby nie niepłodność, mielibyśmy prawdopodobnie gromadkę dzieci.
Wesołych Świąt kochani!
wtorek, 16 kwietnia 2019
Najprościej, najpiękniej
To nie jest tak, że ja nie mam czasu. I skłamałabym pisząc, że tylko dlatego na blogu jest ostatnio cicho. Nie mam już niestety takiego zapału jak wcześniej, ani też potrzeby terapii. Bo taki był cel bloga, żeby wyrzucić w przestrzeń wszystkie złe emocje. To wszystko jest już za mną.
Bo teraz żyję w jakiejś niesamowitej bańce, wypełnionej radością, miękkością, miłością i uśmiechami moich dzieci🧡
Rudzik kończy jutro trzy miesiące. A jego uśmiechy, rozdawane na prawo i lewo, sprawiają, że chce się żyć. Jest cudowny, mimo że nadal nie śpi inaczej niż na piersi, a nasze spacery kończą się wyścigiem po muldach, bo prosty teren dostarcza mu za mało wrażeń😉 Nasze dni płyną powoli, a ich rytm wyznacza jego zapotrzebowanie na pierś i sen. I mimo rutyny, czuję się spełniona. Wiem, że jestem tam, gdzie być powinnam, w najlepszym dla nas czasie. Czasie, który już nigdy się nie powtórzy. Te momenty, które mamy we dwójkę, nie zdarzą się po raz drugi, dlatego korzystam z nich, ile mogę. I daję Rudzikowi mnóstwo bliskości. Śpimy razem, dzięki czemu noce nie są tak męczące. Nosimy się w chuście, w dzień mały śpi w moich ramionach, zasypia przy mojej piersi.
Spełniam się w rodzicielstwie bliskości, o jakim marzyłam.
Jest zupełnie inaczej niż z Rysiem. Jest prościej.
Po pierwsze dlatego, że to drugie dziecko, i tym razem w pełni ufam swojemu instynktowi, jestem bardziej wyluzowana, bardziej śmiała w decyzjach. Po drugie, Rudzik jest spokojny i ufny. Jego nikt nie porzucił, on nie leżał sam w szpitalnym plastiku, dostając butlę z mlekiem, gdy się o nią głośno upomniał. Rudzik jest ze mną od wielu miesięcy. Dla niego jestem ciepłem, spokojem, zapachem mleka, który zawsze daje ukojenie i poczucie bezpieczeństwa. Teraz dopiero dociera do mnie z całą siłą, że Ryś jeszcze długo po tym, jak zabraliśmy go do domu, był nieszczęśliwy. Już wtedy, parę dni po zabraniu go ze szpitala, czułam, że to nie mnie potrzebuje, pisałam o tym tutaj. A teraz widzę, jak bardzo miałam rację. Ryś, mój mały chłopiec, musiał nas odnaleźć w sobie, musiał nas poznać, zaufać, mimo że miał tylko kilka dni! Myślę teraz, jak bardzo musiał być zagubiony w tym nowym życiu, wyrwany z ciepła brzucha, nie czując ciepła mamy. Jest mi smutno jak o tym myślę, i cieszę się, że to już za nim. Od tamtej pory daliśmy mu ogrom miłości i będziemy dawać nadal.
Chłopcy zaczynają się "dogadywać", cudownie się na nich patrzy. Rudzik, od kiedy zaczął świadomie przyglądać się twarzom, rozjaśnia się cały, jak tylko widzi Rysia. Ten z kolei głaszcze brata, całuje, przytula. Jestem tak bardzo szczęśliwa i wdzięczna losowi, że mam ich dwóch, i że oni będą mieli siebie. Nawet nie marzyłam o tak wielkim szczęściu...
Z rzeczy nieco bardziej przyziemnych, mieliśmy trochę problemów z karmieniem, co skończyło się podcięciem obu wędzidełek. Po tygodniu od zabiegu nastąpiła poprawa, która niestety trwała tylko dwa tygodnie. Potem ból powrócił, już nie taki mocny, ale jednak. Zdarzało mi się karmić płacząc z bólu. Ale nie mam zamiaru rezygnować. Chodzimy też do fizjoterapeuty, bo te problemy mogą być związane ze wzmożonym napięciem mięśniowym. Masaże pomagają, raz jest lepiej, raz gorzej, ale częściej lepiej:) Będę walczyć o jak najdłuższe karmienie piersią, bo mimo bólu, jest to dla mnie cudowne przeżycie.
Za to Ryś zaczyna mówić! Jestem dobrej myśli, bo zaczyna powtarzać po nas krótkie słowa, idzie ku dobremu:) Moje ulubione słowo w jego ustach to przesłodkie "mamuśsz"🧡
Kocham moje dzieci tak, że nie da się tego wyrazić słowami...
Bo teraz żyję w jakiejś niesamowitej bańce, wypełnionej radością, miękkością, miłością i uśmiechami moich dzieci🧡
Rudzik kończy jutro trzy miesiące. A jego uśmiechy, rozdawane na prawo i lewo, sprawiają, że chce się żyć. Jest cudowny, mimo że nadal nie śpi inaczej niż na piersi, a nasze spacery kończą się wyścigiem po muldach, bo prosty teren dostarcza mu za mało wrażeń😉 Nasze dni płyną powoli, a ich rytm wyznacza jego zapotrzebowanie na pierś i sen. I mimo rutyny, czuję się spełniona. Wiem, że jestem tam, gdzie być powinnam, w najlepszym dla nas czasie. Czasie, który już nigdy się nie powtórzy. Te momenty, które mamy we dwójkę, nie zdarzą się po raz drugi, dlatego korzystam z nich, ile mogę. I daję Rudzikowi mnóstwo bliskości. Śpimy razem, dzięki czemu noce nie są tak męczące. Nosimy się w chuście, w dzień mały śpi w moich ramionach, zasypia przy mojej piersi.
Spełniam się w rodzicielstwie bliskości, o jakim marzyłam.
Jest zupełnie inaczej niż z Rysiem. Jest prościej.
Po pierwsze dlatego, że to drugie dziecko, i tym razem w pełni ufam swojemu instynktowi, jestem bardziej wyluzowana, bardziej śmiała w decyzjach. Po drugie, Rudzik jest spokojny i ufny. Jego nikt nie porzucił, on nie leżał sam w szpitalnym plastiku, dostając butlę z mlekiem, gdy się o nią głośno upomniał. Rudzik jest ze mną od wielu miesięcy. Dla niego jestem ciepłem, spokojem, zapachem mleka, który zawsze daje ukojenie i poczucie bezpieczeństwa. Teraz dopiero dociera do mnie z całą siłą, że Ryś jeszcze długo po tym, jak zabraliśmy go do domu, był nieszczęśliwy. Już wtedy, parę dni po zabraniu go ze szpitala, czułam, że to nie mnie potrzebuje, pisałam o tym tutaj. A teraz widzę, jak bardzo miałam rację. Ryś, mój mały chłopiec, musiał nas odnaleźć w sobie, musiał nas poznać, zaufać, mimo że miał tylko kilka dni! Myślę teraz, jak bardzo musiał być zagubiony w tym nowym życiu, wyrwany z ciepła brzucha, nie czując ciepła mamy. Jest mi smutno jak o tym myślę, i cieszę się, że to już za nim. Od tamtej pory daliśmy mu ogrom miłości i będziemy dawać nadal.
Chłopcy zaczynają się "dogadywać", cudownie się na nich patrzy. Rudzik, od kiedy zaczął świadomie przyglądać się twarzom, rozjaśnia się cały, jak tylko widzi Rysia. Ten z kolei głaszcze brata, całuje, przytula. Jestem tak bardzo szczęśliwa i wdzięczna losowi, że mam ich dwóch, i że oni będą mieli siebie. Nawet nie marzyłam o tak wielkim szczęściu...
Z rzeczy nieco bardziej przyziemnych, mieliśmy trochę problemów z karmieniem, co skończyło się podcięciem obu wędzidełek. Po tygodniu od zabiegu nastąpiła poprawa, która niestety trwała tylko dwa tygodnie. Potem ból powrócił, już nie taki mocny, ale jednak. Zdarzało mi się karmić płacząc z bólu. Ale nie mam zamiaru rezygnować. Chodzimy też do fizjoterapeuty, bo te problemy mogą być związane ze wzmożonym napięciem mięśniowym. Masaże pomagają, raz jest lepiej, raz gorzej, ale częściej lepiej:) Będę walczyć o jak najdłuższe karmienie piersią, bo mimo bólu, jest to dla mnie cudowne przeżycie.
Za to Ryś zaczyna mówić! Jestem dobrej myśli, bo zaczyna powtarzać po nas krótkie słowa, idzie ku dobremu:) Moje ulubione słowo w jego ustach to przesłodkie "mamuśsz"🧡
Kocham moje dzieci tak, że nie da się tego wyrazić słowami...
sobota, 16 lutego 2019
Pierwszy miesiąc Rudzika
Nie chce mi się wierzyć, jak ten czas szybko leci...Mam wrażenie, że dopiero byłam na porodówce, a tymczasem Rudzik kończy jutro miesiąc.
Nie był to łatwy czas. Nie wiem, czy to ja tak mam, czy moje dzieci są takie wymagające, ale jakoś nie jest mi dane pisać o słodkim, lukrowanym macierzyństwie😉Moje dzieci płaczą. Rudzik jest nieodkładalny. Najlepiej zasypia mu się na piersi. W dzień śpi mało, w nocy nieźle. Na spacerach wrzeszczy. Ma kolki. Przez ten pierwszy miesiąc wisiał na mnie praktycznie non stop. Mogłam zapomnieć o umyciu włosów w ciągu dnia, o przygotowaniu obiadu, o zjedzeniu go potem z mężem i Rysiem.
Ryś ma ciężki okres, który niektórzy nazywają owianym złą sławą "buntem dwulatka". Jego ulubione słowa to "nie" (na wszystko) i "nie, ja" (czyli sam to zrobię, choć nie umiem). Męczy się ze skrajnymi emocjami, których nie potrafi wyrazić inaczej niż krzykiem i płaczem.
Dodatkowo jest zazdrosny. Głaszcze Rudzika, przytula, daje mu swoje misie, i na szczęście nie skupia na nim tych negatywnych uczuć. Skupia je na mnie. Nie rozumie, dlaczego nagle nie mogę go wziąć na ręce. Dlaczego nie siadam z nim na podłodze, dlaczego się z nim nie bawię jak wcześniej. Robiłam to wszystko do samego końca ciąży.
Teraz nie mogę, bo jednak jeszcze wolałabym nie nosić, Ryś waży 14kg, poza tym najczęściej mam przy piersi Rudzika. A jak uda mi się małego odłożyć, to Ryś się ode mnie odsuwa. Teraz tata jest dla niego najważniejszy. Jest mi przez to smutno i mam ogromne wyrzuty sumienia, że nie jestem w stanie poświęcić mu tyle czasu, ile on potrzebuje. Gdyby Rudzik dał się utulić tacie, to pewnie byśmy się jakoś zorganizowali. Ale on póki co jest tak do mnie przyklejony, że mam wrażenie, że jest moim przedłużeniem. Że nie ma mnie i dziecka, tylko jeden twór. Nie bez przyczyny mówi się o czwartym trymestrze ciąży. Jesteśmy żywym dowodem, że tenże istnieje. Na szczęście Rudzik okazał się chuściochem, zasypia jak tylko go zamotam. Kupiłam już chustę i wiążemy się w ciągu dnia, bo jednak daje mi to więcej swobody. Mam wolne ręce, więc mogę coś tam ugotować i bardziej zająć się Rysiem. Ale to dopiero od wczoraj.
Mówię Rysiowi, że go bardzo kocham częściej niż zwykle. Przytulam go, kiedy tylko mogę. Tylko że są też te momenty, kiedy nie mogę. Kiedy Rudzik płacze, i Ryś płacze i mnie woła...I tata, który zawsze mówi, że mama "zaraz przyjdzie". Zawsze zaraz. Wiem, że to się unormuje, ale ciężko mi z tym.
Za to mamy nowe rytuały wieczorne. Najpierw kąpiemy Rudzika w asyście Rysia, potem ja karmię małego, a tata kąpie starszego, przychodzą do nas do pokoju, Ryś ubiera piżamkę, daje buzi mi i OBOWIĄZKOWO Rudzikowi. Słodkie to jest❤️Zwłaszcza że zaczął to robić sam z siebie. Kocham te moje dzieci przeogromnie.
I mimo że wybitnie zmęczona, to jestem przeszczęśliwa.
I muszę Wam pokazać te stópki, no po prostu muszę🧡
środa, 30 stycznia 2019
Dwa tygodnie temu...
Środa.
Nie spałam dobrze tej nocy. Budziłam się co chwilę i byłam niespokojna. Około 4 rano poczułam, że coś się dzieje. Wstałam, poszłam do łazienki i już byłam pewna, że to płyną wody. Spokojnie wróciłam do sypialni, obudziłam męża, ubraliśmy się, wzięliśmy torby i pojechaliśmy do szpitala. Moja mama została z Rysiem. W szpitalu wody płynęły już strumieniem. Przyjęli mnie na oddział przedporodowy i...nic. Nic się nie działo, oprócz ciągle odpływających wód.
Cały dzień spędziłam czekając na jakiś kolejny etap porodu, robiono mi badania, przynoszono okropne jedzenie, jak to w szpitalu. Mąż był ze mną. Skurcze poczułam o północy. Do rana zrobiły się częstsze i silniejsze.
Czwartek.
Skurcze miałam już regularne i silne. Byłam pewna, że wkrótce urodzę. Niestety, mój organizm nie był w pełni gotowy na poród, skurcze nie postępowały, szyjka się nie rozwierała. Około 15h zdecydowano o podaniu oksytocyny. I tu zaczął się najgorszy okres porodu. Pomimo bardzo bolesnych i częstych skurczy, ciągle nie było rozwarcia, a mały nie zsuwał się w kanał rodny. Zmieniono więc sposób podania oksytocyny, dostałam też zastrzyk na zgładzenie szyjki. I tu już zaczął się koszmar. Nie myślałam, że coś może tak boleć. Skurcze miałam praktycznie bez żadnej przerwy, były cholernie bolesne. Wtedy myślałam, że już gorzej nie będzie. Że skoro już czuję, jakby mnie coś od środka rozrywało, to chyba już jest apogeum.
Ale nie.
Przede mną były skurcze parte.
Rodziłam mojego syna na pełnym rozwarciu przez ponad 3 godziny. Od odejścia wód do jego urodzenia minęło 41 godzin. Skurcze miałam przez 23 godziny. A i tak nie udało mi się urodzić go siłami natury. Na końcu nie miałam już siły. Bardzo chciałam go urodzić naturalnie i robiłam co mogłam, żeby tak było. Dałam z siebie wszystko. Byłam wyczerpana, pot spływał ze mnie strumieniami, nie mogłam mówić, nie mogłam oddychać. Wypróbowaliśmy każdą możliwą pozycję. Już było widać główkę, która niestety cofała się do miednicy, jak tylko mijał skurcz i przestawałam przeć. Ostatecznie lekarz, po kilku moich prośbach, zdecydował o wykonaniu cesarskiego cięcia. Nie miałam szans urodzić go naturalnie. Źle wstawił się w kanał rodny, jego główka, zamiast przygięta do klatki piersiowej, była odgięta do tyłu.
Na szczęście synek urodził się cały i zdrowy w czwartek po 23h.
Usłyszałam jego płacz i to był najpiękniejszy dźwięk po tym wysiłku. Podano mi go do twarzy, pocałowałam jego główkę i się rozszlochałam.
Poród był ciężki i nie taki, jak sobie wyobrażałam, ale mimo wszystko wspominam te dwa dni z ogromnym sentymentem, już teraz. Cały czas byliśmy pod opieką, nasz stan był non stop monitorowany, cały czas była przy mnie położna, większą część porodu także mąż. Nie bałam się, wiedziałam, że damy radę. I daliśmy.
Po 3 dniach wyszliśmy do domu i mogłam w końcu przytulić Rysia, za którym bardzo tęskniłam. Nie widziałam go 5 dni, pierwszy raz rozstaliśmy się na tak długo. Płakałam za nim bardzo.
A teraz jesteśmy w czwórkę❤️ Miałam urodzić Rysiątko, a urodziłam piękną ptaszynkę.
W krainie Rysia zamieszkał Rudzik❤️
I spełnia się moje marzenie o karmieniu piersią😊
Nie spałam dobrze tej nocy. Budziłam się co chwilę i byłam niespokojna. Około 4 rano poczułam, że coś się dzieje. Wstałam, poszłam do łazienki i już byłam pewna, że to płyną wody. Spokojnie wróciłam do sypialni, obudziłam męża, ubraliśmy się, wzięliśmy torby i pojechaliśmy do szpitala. Moja mama została z Rysiem. W szpitalu wody płynęły już strumieniem. Przyjęli mnie na oddział przedporodowy i...nic. Nic się nie działo, oprócz ciągle odpływających wód.
Cały dzień spędziłam czekając na jakiś kolejny etap porodu, robiono mi badania, przynoszono okropne jedzenie, jak to w szpitalu. Mąż był ze mną. Skurcze poczułam o północy. Do rana zrobiły się częstsze i silniejsze.
Czwartek.
Skurcze miałam już regularne i silne. Byłam pewna, że wkrótce urodzę. Niestety, mój organizm nie był w pełni gotowy na poród, skurcze nie postępowały, szyjka się nie rozwierała. Około 15h zdecydowano o podaniu oksytocyny. I tu zaczął się najgorszy okres porodu. Pomimo bardzo bolesnych i częstych skurczy, ciągle nie było rozwarcia, a mały nie zsuwał się w kanał rodny. Zmieniono więc sposób podania oksytocyny, dostałam też zastrzyk na zgładzenie szyjki. I tu już zaczął się koszmar. Nie myślałam, że coś może tak boleć. Skurcze miałam praktycznie bez żadnej przerwy, były cholernie bolesne. Wtedy myślałam, że już gorzej nie będzie. Że skoro już czuję, jakby mnie coś od środka rozrywało, to chyba już jest apogeum.
Ale nie.
Przede mną były skurcze parte.
Rodziłam mojego syna na pełnym rozwarciu przez ponad 3 godziny. Od odejścia wód do jego urodzenia minęło 41 godzin. Skurcze miałam przez 23 godziny. A i tak nie udało mi się urodzić go siłami natury. Na końcu nie miałam już siły. Bardzo chciałam go urodzić naturalnie i robiłam co mogłam, żeby tak było. Dałam z siebie wszystko. Byłam wyczerpana, pot spływał ze mnie strumieniami, nie mogłam mówić, nie mogłam oddychać. Wypróbowaliśmy każdą możliwą pozycję. Już było widać główkę, która niestety cofała się do miednicy, jak tylko mijał skurcz i przestawałam przeć. Ostatecznie lekarz, po kilku moich prośbach, zdecydował o wykonaniu cesarskiego cięcia. Nie miałam szans urodzić go naturalnie. Źle wstawił się w kanał rodny, jego główka, zamiast przygięta do klatki piersiowej, była odgięta do tyłu.
Na szczęście synek urodził się cały i zdrowy w czwartek po 23h.
Usłyszałam jego płacz i to był najpiękniejszy dźwięk po tym wysiłku. Podano mi go do twarzy, pocałowałam jego główkę i się rozszlochałam.
Poród był ciężki i nie taki, jak sobie wyobrażałam, ale mimo wszystko wspominam te dwa dni z ogromnym sentymentem, już teraz. Cały czas byliśmy pod opieką, nasz stan był non stop monitorowany, cały czas była przy mnie położna, większą część porodu także mąż. Nie bałam się, wiedziałam, że damy radę. I daliśmy.
Po 3 dniach wyszliśmy do domu i mogłam w końcu przytulić Rysia, za którym bardzo tęskniłam. Nie widziałam go 5 dni, pierwszy raz rozstaliśmy się na tak długo. Płakałam za nim bardzo.
A teraz jesteśmy w czwórkę❤️ Miałam urodzić Rysiątko, a urodziłam piękną ptaszynkę.
W krainie Rysia zamieszkał Rudzik❤️
I spełnia się moje marzenie o karmieniu piersią😊
piątek, 18 stycznia 2019
17.01.2019
Najpierw byłeś odległym marzeniem.
Potem bólem i ogromnym fizycznym brakiem.
Aż w końcu w ogóle Cię nie było.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
I gdy zupełnie przestałam w to wierzyć,
Ty zamieszkałeś w ciepłym schronieniu mojego brzucha.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
I gdy zupełnie przestałam w to wierzyć,
Ty zamieszkałeś w ciepłym schronieniu mojego brzucha.
A dziś
Dziś jesteś, naprawdę jesteś...
wtorek, 15 stycznia 2019
41tc...
Kolejny post planowałam dopiero po porodzie, ale cóż, pogoda jaka jest każdy widzi, w związku z czym naszemu synkowi nie spieszy się na świat.
I wszystko się przez to pokićkało.
Tak bardzo zależało mi na zabezpieczeniu Rysia na ten czas, myślałam, że zajmie się nim moja mama, ale ona jest niestety tylko do jutra. Potem musimy radzić sobie sami.
W piątek idę do szpitala i czeka mnie indukcja porodu. Podłączą mi cewnik Foleya na 24h, a potem kroplówkę z oksytocyną.
Na szczęście Ryś jest w miarę zdrowy i oby tak zostało, zawieziemy go rano do żłobka, a potem mąż odstawi mnie na oddział, a po południu odbierze małego. W sobotę przyjedzie mój brat, zostanie do niedzieli do południa i zajmie się Rysiem.
Mam nadzieję, że do końca weekendu młodszy synek już będzie na świecie.
Trzymajcie kciuki, bo nie tak miało to wszytko wyglądać. Jestem zestresowana i smutna😟
I wszystko się przez to pokićkało.
Tak bardzo zależało mi na zabezpieczeniu Rysia na ten czas, myślałam, że zajmie się nim moja mama, ale ona jest niestety tylko do jutra. Potem musimy radzić sobie sami.
W piątek idę do szpitala i czeka mnie indukcja porodu. Podłączą mi cewnik Foleya na 24h, a potem kroplówkę z oksytocyną.
Na szczęście Ryś jest w miarę zdrowy i oby tak zostało, zawieziemy go rano do żłobka, a potem mąż odstawi mnie na oddział, a po południu odbierze małego. W sobotę przyjedzie mój brat, zostanie do niedzieli do południa i zajmie się Rysiem.
Mam nadzieję, że do końca weekendu młodszy synek już będzie na świecie.
Trzymajcie kciuki, bo nie tak miało to wszytko wyglądać. Jestem zestresowana i smutna😟
Etykiety:
41tc,
9 miesięcy,
będę mamą po raz drugi,
będęmamą,
braciszek,
ciąża,
ciąża po in vitro,
ciąża przenoszona,
drugi synek,
mumof2,
ostatnia prosta,
po terminie,
poród,
rodzęw2019,
zmartwienia
Subskrybuj:
Posty (Atom)