Zbliżają się urodziny Rudzika, tym samym miną 2 lata naszego karmienia piersią. Opowiem Wam dzisiaj o naszej mlecznej drodze...
Od samego początku wiedziałam, że będę karmić piersią, było to dla mnie bardzo ważne. Może dlatego, że nie było mi dane karmić Rysia. W planach był piękny, instynktowny poród, po którym miałam od razu dostać malucha na kontakt skóra do skóry i pierwszy raz podać pierś. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna, zamiast mistycznego przeżycia był kilkugodzinny poród i cesarka, dostałam małego pod koszulę dopiero po przewiezieniu mnie na salę pooperacyjną. Położna wprawdzie położyła mi go przy piersi, ale ja nic nie widziałam, nie mogłam unieść głowy, Rudzik coś tam szukał, ale był zmęczony i nie chwycił piersi, bo też nie są one imponujących rozmiarów (czyt. jak leżę na plecach to gdzieś znikają 😁). Mąż próbował go nakierować, ale bez rezultatu. Poza tym ja byłam skonana i nie panowałam nad sytuacją, zasypiałam po prostu, była noc, robiło się to trochę ryzykowne, więc położna zabrała go na salę, a ja zostałam sama. Dostałam go kolejnego dnia, już po pionizacji. Przywieźli mi go w mydelniczce i zostawili. Byłam sama, wszystko mnie bolało, położne, tak chwalone i polecane, nie były w ogóle pomocne. Nie umiałam go przystawić. Nie ssał efektywnie, wydawało mi się, że nie mam w ogóle pokarmu. Jak już odespał poród, to płakał prawie całą noc. Teraz wiem, że był głodny. Przy którymś badaniu położna stwierdziła, że ma zapadnięty brzuszek. Przyznałam ze łzami w oczach, że ja chyba nie mam pokarmu (tak, wcześniej czytałam Hafiję, ale teoria teorią, a w praktyce, zaraz po porodzie, naprawdę bywa różnie i w głowie kłębią się najdziwniejsze myśli). Więc położna, bez pardonu, kazała mi rozpiąć koszulę i ścisnęła moją pierś, a ja pierwszy raz zobaczyłam mleko ❤️Dosłownie podskoczyłam z radości, rana zarwała, ból mnie oślepił, ale to nic, wiedziałam już wtedy, że muszę gnać w te pędy karmić ssaka. Tylko że nadal nie wiedziałam jak. Rudzik zaczął spadać z wagi, położna nie sprawdziła techniki przystawiania, nie oceniła wędzidełka, za to radośnie zaproponowała dokarmianie. A we mnie wstąpiły wtedy jakieś magiczne siły i powiedziałam, że ok, ja go będę dokarmiać, ale moim pokarmem, ile będzie trzeba. I od tamtej pory, a to była druga doba po porodzie, nie robiłam nic innego, tylko przystawiałam Rudzika. Chciałam za wszelką cenę rozbujać laktację, a mój syn bardzo mi w tym pomagał, bo miał tak ogromny odruch ssania, że mógłby tak wisieć i wisieć. Przed wyjściem do domu ważył 2780 i ledwo nas wypuścili, bo zbliżał się do 10%-wego spadku. Ostatecznie wyszliśmy i miało być lepiej.
Ale niestety nie było. Bolało strasznie. Byłam obolała, poraniona, Rudzik ulewał moją krwią. Dlaczego tak rzadko się mówi, że karmienie wcale nie jest intuicyjne? Że tego trzeba się nauczyć? Że mama musi się nauczyć podawać pierś (właśnie, podawać, to jest clou), a dziecię tę pierś chwytać? Ja podawałam źle, Rudzik chwytał płytko, ale ssał mega mocno, co powodowało ogromny ból. Położna środowiskowa oceniła wędzidełko, stwierdziła, że jest ok, technika przystawiania też niby ok, więc nie rozumiałam, dlaczego tak bardzo boli. Szybko umówiłam wizytę u CDL, niby najlepszej w mieście. Ta zakwalifikowała wędzidełko do podcięcia. Kolejna szybka wizyta, tym razem u chirurga, i oba wędzidełka zostały skrócone. Miało być lepiej, miało być pięknie.
No nie było. Wręcz przeciwnie, bolało jeszcze bardziej. Bolało tak, że na samą myśl o tym, że mam go przystawić, chciało mi się wymiotować. Ale Rudzik pięknie przybierał, a ja wiedziałam, że daję mu to, co najlepsze, więc zaciskałam zęby, połykałam łzy i karmiłam dalej. Tak przemęczyliśmy się chyba 3 miesiące.
Kiedy byłam już u kresu sił, trafiłam przypadkiem na promotorkę kp i jednocześnie fizjoterapeutkę. Zaprosiła nas do siebie i obajrzała Rudzika, popatrzyła, jak się karmimy. Już po chwili wiedziała, z czego wynika problem. Po pierwsze, w końcu ktoś na żywo pokazał mi, jak poprawnie podać pierś. Po drugie, najważniejsze, oceniła napięcia mięśniowe, których było sporo. Rudzik jedząc odginał się do tyłu, przez co chwyt się spłycał, w buzi wytwarzało się podciśnienie w związku z mocnym ssaniem, a to powodowało ból. Zleciła nam kilka ćwiczeń, bardzo prostych, obręczy barkowej, twarzy, głowy, masaż buzi...i wszystko się zmieniło ☺️Powoli moje piersi zaczęły się goić a karmienie stało się przyjemnością. Zaczęła dziać się magia ❤️
To był piękny czas. Czas tulenia, spokoju, ufności. Czas czytania książek, oglądania seriali, gdy mały ssak zasypiał przy piersi. Czas spełnienia. Nasz czas, tylko nasz.
Moim założeniem i celem było wytrwanie chociaż do szóstego miesiąca.
Potem chciałam dociągnąć do roku.
Później zależało mi na utrzymaniu laktacji pomimo rzadszych karmień, bo Rudzik podszedł do żłobka.
Potem pomyślałam, że do dwóch lat byłoby super, skoro tak zaleca WHO.
Zbliżają się urodziny Rudzika, tym samym miną 2 lata naszego karmienia piersią.
Powoli myślę o odstawieniu.
Powoli...
A póki co moje ciało podarowało...
PS Wiem, że wpis nie jest dla każdego, ale bardzo chciałam, żeby się tu pojawił. Dla mnie.
No i to są uroki macierzyństwa których my faceci nigdy nie doświadczymy - pozazdrościć.
OdpowiedzUsuń