8 lipca, dokładnie w terminie, urodziła się moja córeczka, nieudany vbac (poród siłami natury po cesarskim cięciu).
Tym razem miało być inaczej. Postanowiłam, że w tym porodzie to ja będę miała moc sprawczą, że zaufam ciału, ale dodatkowo zrobię co mogę, żeby przygotować się fizycznie i emocjonalnie. Przeczytałam książki "Rodzić można łatwiej", "Poród naturalny", zrobiłam kurs z położną Izą Dembińską (bardzo polecam), chodziłam na spotkania, oglądałam webinary o ruchu w porodzie, chodziłam na jogę dla ciężarnych, miałam wizyty u fizjoterapeutki uroginekologicznej. Dodatkowo pilam herbatę z liści malin, jadłam daktyle, piłam olej z wiesiołka, który przyjmowałam też dopochwowo, masowalam krocze...słuchałam relaksacji. Robiłam co mogłam, żeby moje ciało było gotowe. Żeby poród tym razem zaczął się sam i żebym mogła doświadczyć tego, na co tak bardzo liczyłam - że moje ciało i natura zrobią co trzeba.
Zaczęło się pięknie. O 2:30 pierwszy skurcz, od razu mocny, kolejne już regularne, najpierw co 10, potem co 5 minut. Pojechaliśmy do szpitala, gdy skurcze były już co 4 minuty, choć ja nadal czułam się świetnie. Nie żeby nie bolało, bolało strasznie, ale czułam i wiedziałam, że ten ból jest potrzebny. Na skurczach bujałam miednicą, oddychałam, trochę buczałam, między skurczami żartowałam z mężem, wypiliśmy po melisie. W szpitalu byliśmy o 5 rano, miałam już 5 cm rozwarcia. Na porodówkę trafiłam ok 6h, była piłka, worek sako, drabinka i łóżko porodowe. Najlepiej było mi na piłce, wydychałam skurcze, ściskałam grzebienie, pracowałam miednicą. Ze względu na stan po cc, miałam podłączone ktg. Spróbowałam gazu, ale chciało mi się po nim wymiotować, więc zrezygnowałam. O 7 zmieniła się położna i zaczęło być dużo gorzej. Najpierw nie podobało jej się to, że zjeżdża mi pelota, więc kazała mi ją trzymać i się nie pochylać. A ja na skurczu potrzebowałam oprzeć się o coś, pochylić właśnie...Pelota zjeżdżała jak chciałam klęknąć, więc kontynuowałam na piłce. Potem było mi już źle, chciałam zmienić pozycję, ale nie bardzo miałam na jaką przez te cholerne zjeżdżające pasy, opierałam się trochę na mężu. Jak tylko ktg łapało moje tętno, wpadała położna mówiąc, że zaraz będzie cięcie, bo ona wie, że to moje tętno, ale zapis jest przez to zły...Bardzo mnie to stresowało. Ale ok, po godzinie miałam w sumie 9cm. Czułam, że nadal jest ok, że dobrze nam idzie. To był ogromny postęp i zmiana w stosunku do poprzedniego porodu.
Tu powinien być fragment o upokarzającej dla mnie wizycie w toalecie, z położną w otwartych drzwiach, ale oszczędzę Wam tego, choć był to chyba najgorszy dla mnie moment w porodzie, kiedy czułam się najbardziej uprzedmiotowiona i niesłuchana.
Poprosiłam o ochronę krocza. Położna stwierdziła, że w pozycjach stojących główka za bardzo napiera i jak chcę chronić krocze, to mam wejść na łóżko i próbować bokiem. Tak zrobiłam, choć kłóciło mi się to okrutnie z tym, czego nauczył mnie kurs u Izy. Zaczęły się skurcze parte. Położna co chwilę badała mnie, nie uprzedzając, nie pytając o zdanie, ba, mimo moich wrzasków, żeby przestała. Krzyczałam "nie nie", już nie panowałam nad oddechem, chciałam tylko żeby przestała. Nie przestała. Bolało bardziej niż same skurcze, nie wiem po co to robiła. Potem kazała mi przeć kierunkowo. Próbowałam. Dziecko nie schodziło. Przyszły dwie lekarki, zaczęło się robić trochę lepiej, bo były dużo delikatniejsze i pozwoliły mi przeć jak chciałam, ale nadal na boku na łóżku. A ja wtedy poczułam moc, krocze piekło, lekarki pomagały, mówiły że pięknie sobie radzę, dopingowały na każdym skurczu. Mąż za drzwiami był pewien, że to już, że za moment urodzę. Niestety, córka robiła dokładnie to co Rudzik, wstawiała się na parciu i skurczu, cofała zaraz po 😔Jedna z lekarek powiedziała, że się nie uda, i ja już czułam, że ma rację. Powiedziała, że jak będziemy kontynuować, to będzie spadać tętno (już były spadki), zmęczymy mnie i małą.
Zgodziłam się na cc. Dostałam szybko leki hamujące skurcze, co było wybawieniem, i po chwili córka była na świecie. Dostałam ją na kilka minut pod koszulę, potem poszła do męża.
Nie analizuję. Nie chcę. Wiem, że zrobiłam co mogłam. Bardzo duża część porodu była błękitna, tak jak chciałam. Większą część I fazy spędziłam w domu, ze spokojną głową, gotowa na powitanie córki. Bardzo pomogła mi też Pani doktor, która była przy porodzie. Wytłumaczyła mi, dlaczego vbac się nie udał i zdjęła ze mnie tym samym ciężar poczucia winy. Moja miednica ma tak specyficzną budowę, że naturalnie byłabym w stanie urodzić tylko bardzo małe dziecko. Dzieci się nie rotują tak jak powinny, ale widać to dopiero w drugiej fazie przy parciu. Nie mogę więc nikogo winić, po prostu tak musiało być, a wiem, że obie panie lekarki zrobiły wszystko, żeby mi pomóc, widząc moją determinację.
Czy było tak jak chciałam? Nie. Czy było dobrze? Było ❤️Mimo wszystko, było.
Sarenka jest z nami od prawie czterech tygodni. Największa radość, największe szczęście.
I niech to będzie klamra i zamknięcie.
Nie wrócę do pisania bloga. Nie mam czasu, chęci i potrzeby. Pisanie od początku było dla mnie formą terapii, a ja już nie potrzebuję terapii.
Mam wszystko ❤️