Zastanawiam się, co daje mi to czekanie. Co i jak zmienia się w naszym życiu w tym dziwnym okresie zawieszenia. I doszłam do jednego wniosku, który powoduje, że uśmiecham się do siebie i poprawia mi się nastrój.
Zaczęłam KOCHAĆ...
Czy można kochać kogoś, kogo nie ma? Pamiętam, jak czytałam na jakimś zaprzyjaźnionym blogu, że miłość do dziecka adoptowanego pojawia się wcześnie, często właśnie w tym okresie czekania. Szczerze mówiąc, wydało mi się to dziwne. No bo jak to, przecież nawet nie wiemy, na kogo czekamy. Kiedy pojawia się miłość ciężarnej mamy do dziecka, które nosi w brzuchu? Czy przy pojawieniu się pierwszych brzuszkowych krągłości? A może kiedy zaczyna czuć ruchy dziecka? Kiedy poznaje płeć? Może jeszcze wcześniej, kiedy widzi dwie kreski na teście? Albo później, kiedy rodzi. Tego nie wiem i nie będę wiedzieć. Wiem za to, że ja już kocham tego małego człowieka. Mojego małego człowieka, który pewnie jeszcze się nie narodził. Ale czuję, że już gdzieś tam jest, mam nadzieję, że kobieta, która go nosi, dba o niego na tyle, na ile może. Że nie pije. Że myśli o przyszłości tego dziecka, chociaż chwilami.
My urządzamy pokój, mamy łóżeczko (jeszcze nie odebrane, nie smuci mnie jak wchodzę do pokoju;), mamy wybrany fotelik. Ostatnio zaszalałam i kupiłam przepiękny plakat... Jest obłędny, niedługo zawiśnie na ścianie w pokoju małego.
Cieszę się tym okresem, staram się przeżyć go spokojnie, dostrzegać wszystkie dobre rzeczy, które ze sobą niesie. Już nie jestem tak podekscytowana jak na początku, nie rozmawiam tylko o adopcji. Teraz mam ją w głowie, tylko dla siebie i męża. Przygotowuję się do tego, co nastąpi, wyobrażam sobie mojego synka (tak, czuję, że to będzie chłopak:), myślę o nim, i nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła go przytulić.
Jest git:)